Chciałbym opisać krótko historię tworzenia noża Red Beret jako przestrogę dla tych z Nas, którzy myślą (zupełnie niezależnie ode mnie) o zrobieniu noża przy pomocy fachowców i maszyn.
- Nie mamy warunków do robienia noży w domu i nie mamy warsztatu ani też dostępu do niego.
- Stół w naszej kuchni jest tak lekki, że przy próbie obrabiania metalu pilnikiem jeździ po całej podłodze.
- W domu nie ma "klimatu" na robienie noży CZY JEST Z TEJ SYTUACJI JAKIEŚ DOBRE WYJŚCIE?
Jest. Można zrobić swój własny projekt noża i powierzyć robotę fachowcom - ślusarzom, frezerom, szlifierzom i hartownikom - tym ostatnim i tak najczęściej oddajemy swoje cuda, bo w domowych warunkach stali narzędziowej wysokiej klasy raczej zahartować się nie da.
Brzmi to logicznie, prawda? Może być jeszcze jeden, ważny powód żeby wykonanie noża powierzyć fachowcom - SERYJNA PRODUKCJA.
Chciałem zrobić najpierw prototyp i po przebadaniu go w różnych testach zrobić jeszcze 10 kolejnych - szybko i powtarzalnie. OD TEGO PRZECIEŻ SĄ MASZYNY I FACHOWCY! NO NIE?CO DALEJ? - Trzeba wybrać i kupić stal. To nie jest bardzo trudne jeśli się mieszka w odpowiednim miejscu lub ma uczynnych kolegów. Ja wybrałem stal D2 czyli K110 z firmy Bohler (powinno być przez "o umlaut" ale nie umiem), nabyłem więc kilka odpowiedniej wielkości ścinków w Łomiankach.
- Znaleźć warsztat zajmujący się obróbką mechaniczną stali. Znalazłem (przez grzeczność nie wymienię nazwy - dlaczego to się okaże poźniej) i po długich przekonywaniach namówiłem Pana X na taką robotę.
- Jak już wspominałem projekt miałem przygotowany wcześniej więc wytłumaczyłem Panu X o co mi chodzi i jakiego efektu końcowego się spodziewam i praca się zaczęła.
- Nic nie było proste. Okazuje się, że moje laickie wyobrażenia o maszynach były nieprawdziwe. Maszyna z założenia nic nie może, wszystko jej nie odpowiada i trzeba jej tłumaczyć jak kompletnemu idiocie rzeczy wydawałoby się bardzo proste. Ale od czegóż człowiek, jej operator, fachowiec. To on jest pośrednikiem umożliwiającym dogadanie się z maszyną. Ale taki pan oczekuje, że Ty (czyli klient) zrobisz to za niego. To Ty, Nożorobie masz wiedzieć jak nastawić kąty, promienie, łuki i cholera wie jeszcze co - a czas leci......
- W końcu, po wielu, wielu tygodniach oczekiwany i zgodny o dziwo z projektem kształt powstaje a Ty drżysz z podniecenia - o kurcze! - jest, wygląda na nóż!!!
- Co się nie zgadza? Coś przecież musi... No nie zgadza się cena za robotę. Umawiałeś się na 200 zł ale mistrz już w trakcie roboty narzeka, że to tyle czasu mu zajmuje... Jesteś miękki a na dodatek chcesz już to po prostu skończysz więc umawiacie się ponownie na 300 zł. W końcu przy odbiorze mistrz rzuca Cię na podłogę mówiąc, że policzył ile godzin frezer spędził nad tym detalem i wyszło mu, że poniżej 900 zł to to mu się nie opłaca!!! HORROR - cały zamierasz. Co to będzie? W końcu, Mistrz, mając chyba na widoku następne 10 sztuk wypuszcza Cię z warsztatu a Ty jesteś uboższy tylko o 350 zł. Klniesz w duchu na niego i na siebie ale - wiesz przecież, że prototyp zawsze dużo kosztuje i ta prosta konstatacja poprawia Ci nieco humor i zaczynasz drugi etap - HARTOWANIE. HARTOWANIE
Tak więc mamy już kawałek stali, który w ogólnym zarysie przypomina nasz wymarzony nóż (marzę o Green Berecie od półtora roku), ale jest jeszcze bardzo miękki i nie naostrzony. Robimy zdjęcia coby się później móc pochwalić i mieć dokumentację i udajemy się do firmy zajmującej się hartowaniem stali. Sprawdzamy najpierw jakie są umiejętności firmy i ludzi w niej pracujących. Jak to sprawdzić? Sprawa jest trudna bo przecież sami niewiele o tym tak naprawdę wiemy. Owszem dostaliśmy pełną dokumentację naszej stali (w tym przypadku to K110 od Bohlera) gdzie jest dużo wyczerpujących informacji o składzie chemicznym i oczekiwanych właściwościach mechanicznych tej stali w zależności od zastosowanej obróbki cieplnej. Pokazujemy to specjaliście i w odpowiedzi słyszymy, że taką stal i inne jeszcze bardziej zaawansowane hartowane są tam bardzo często. Ogladamy różne piece - fluidalne, z atmosferą ochronna i słyszymy podobne, niewiele nam na razie mówiące a bardzo mądrze brzmiące określenia. To budzi zaufanie, prawda? Ustalamy jeszcze ostateczną twardość jaką nóz ma posiadać – w moim przypadku 56 – 58 HRC oraz terrmin i cenę wykonania usługi i spokojnie idziemy do domu. Nic już nie może się zdarzyć nieoczekiwanego. Wiadomo – zaawansowana technologia!
W umówionym terminie dzwonimy i..... jednak jest problem. Nóż pogięło!!! Twardość stali zmierzona na twardościomierzu jest taka jak trzeba ale nóż jest krzywy i wygląda niespecjalnie bojowo. Po prostu się nie nadaje do pokazania komukolwiek. Naradzamy się co robić. Koncepcja jest taka, że materiał wyjściowy musiał być niejednorodny pod względem składu i struktury krystalicznej. Brzmi mądrze a na dodatek przypominamy sobie, że kupione ścinki stali rzeczywiście były odcięte z ogromnego bloku stali tak jak “piętka” z bochenka chleba i obie strony takiego plastra już na pierwszy rzut oka były zupełnie inne. Czyli mamy powód! Nasz Pan Hartownik (żeby nie było wątpliwości to nadal bardzo go lubię i cenię...) podejmuje drugą próbę – czyli nóż podlega głębokiemu odpuszczeniu i będzie hartowany jeszcze raz, tym razem w “dybach” wykonanych ze stalowego kątownika. Sukces blisko – idziemy spokojnie do domu. Za kilka dni telefon – znowu go pogięło a działające siły były tak duże, że rozgięły “dyby”. Powtarzamy całą procedurę – tym razem “dyby” wykonujemy z dwóch grubych ceowników. Nie ma siły, myślimy – tego już nasz niesforny nóż nie rozegnie na pewno. Odpuszczanie, prostowanie na kowadle i z powrotem do pieca. Tym razem prawię się udaje! Ale tylko prawie..... Nóż trzeba rozhartować lokalnie w płynnym ołowiu – rozhartowujemy tylko sam tang, prostujemy i wreszcie jest w porządku. Pan Hartownik jest człowiekiem honoru i opłata za hartowanie jest standardowa – obie strony stwierdzają, że bardzo dużo się nauczyły. Mamy wreszcie sukces!SZLIFOWANIE
Co teraz? Trzeba nasz surowy produkt wyszlifować i naostrzyć. Znany nam już z pierwszej części opowieści Pan X (czyli frezer) na naszą prośbę poleca nam swojego znajomego szlifierza. Ponieważ warsztat Pana Szlifierza jest daleko i zupełnie jest nam do niego nie po drodzę prosimy Pana X, który i tak jeździ do niego przynajmniej raz w tygodniu, żeby przy okazji zawiózł Red Bereta gdzie trzeba. Już w tym momencie mamy poważne i jak się niedługo okaże słuszne wątpliwości czy aby nie powinniśmy wyszlifować tego noża sami. Ale nie – jak profesjonalizm to profesjonalizm do końca. Przecież postanowiliśmy PRZEĆWICZYĆ PRAKTYCZNIE całą drogę produkcji noża przy pomocy maszyn i fachowców. Ćwiczymy więc dalej....
Próbujemy dogadać się co do kosztów szlifowania – w odpowiedzi słyszymy, że powinny być banalne... Nie możemy telefonicznie wydusić ze szlifierza konkretów ale słyszymy uspokajające – na pewno będzie Pan (czyli my) zadowolony, koszty są pomijalne. Wierzymy, bo przecież sami możemy to zrobić – a co dopiero FACHOWIEC! Ponieważ jesteśmy już tym wszystkim zmęczeni przyjmujemy to stwierdzenie za dobrą monetę. Stanowczo nie wierzymy w prawo serii, fatum i inne podobne bzdury i zabobony. Szlifowanie to banał – sami przecież mogliśmy to zrobić śpiewająco!
Po tygodniu noż wraca nieskończony a na dodatek z koszmarną szramą - oczywiście na klindze a nie na przykład na tangu bo panu szlifierzowi “coś się tam omsknęło”. Czujecie, że zaraz poleje się czyjaś krew a od ilości ciemnych plam przed oczami robi się wam słabo. Jak to - po tylu cierpieniach, przeszkodach, wypadkach i przypadkach już na samym końcu DROGI - takie coś!?!? NIE, NIE NIE.....
Ale jako człowiek zahartowany w wielu rynkowych bojach prędko się opanowujecie. Trzeba jakoś z tego wyjść, ponegocjować, może jakieś odszkodowanie za zniszczony nóż? I co się okazuje - nasz Pan X (frezer), który pośredniczył w całej tej operacji w ogóle nie staje po naszej stronie!!! Mówi spokojnie, że zapłacił już szlifierzowi (de facto za ZNISZCZENIE NOŻA I NIESKOŃCZENIE ROBOTY) 150 zł!!!!! Absurdalnośc sytuacji i jego paranoiczna argumentacja wywołuje w Nas głębokie załamanie psychiczne objawiające się totalnym uspokojeniem i odwołaniem się do ćwiczonych latami dalekowschodnich sztuk walki. Wspomnienie cięć kataną i radość jaką wywołuje świst rozcinanego ostrzem powietrza przywraca równowagę psychiczną (tym z Was, którzy mi jeszcze nie wierzą proponuję ponowne obejrzenie dwóch filmów - “Hero” i “Ostatni samuraj”). Sprawa jest już w tej chwili HONOROWA, a nie ma nic gorszego dla samuraja niż utrata twarzy. Popełnilismy przecież poważny błąd po raz drugi nie ustalając wcześniej ceny i zakresu wykonywanej usługi. Tak naprawdę powinniśmy po prostu paskudnie przekląć, zwymyślać wszystkich obecnych od najgorszych i zwyczajnie wyjść.
Ale co z honorem samuraja? Nie można tak postąpić – wszelkie próby wytłumaczenia Panu X – czyli Pośrednikowi, że to nie my powinniśmy płacić szlifierzowi tylko on nam za zniszczony nóż (który kosztował nas już naprawdę kupę kasy) nie trafiają Panu X do przekonania. Ponieważ sytuacje absurdalne sa groźne dla zdrowia psychicznego decydujemy się zapłacić i wyjść. Honor został uratowany, w portfelu pusto ale wszyscy przeżyli. W końcu przeciwności losu są po to, żebyśmy się doskonalili wewnętrznie.... Co też skwapliwie czynimy!
No dobrze i co teraz? Co z tym szajsem zrobić? Po godzinie naprawdę spokojnych rozmyślań (pamiętajcie o katanie i potędze wyobraźni) wpadamy na naprawdę dobry pomysł! Jest ktoś, kto jeszcze może uratować sytuację – i nóż. Jakiś czas temu kupiliśmy na Allegro dwa noże custom od, jak się szybko okazało, wspaniałego człowieka z Katowic. Jeden telefon i szybka jego decyzja – przysyłaj to nieszczęście, zobaczymy co da się zrobić. Ten człowiek to znany Wam zapewne Cromcruah – wyszlifował (już w stanie zahartowanym), wypiaskował powierzchnię klingi i dorobił rękojeść. Red Beret wygląda teraz wspaniale – takie jest moje zdanie bo to mój nóż... Ale tak naprawdę bardzo się podoba wszystkim tym, którzy mieli okazję poznać go organoleptycznie . Crom go dodatkowo wyważył (o czym ja po prostu zapomniałem – a okładziny rękojeści też przecież mają swoją masę...) i nóż wrócił do mnie - i cieszy mnie bardzo...
Czy już teraz wiecie dlaczego nie podawałem nazw warsztatów?
Cromcruah
Bataki prosił, żebym napisał coś na temat jego Red Bereta, a właściwie mojej ingerencji w jego powstanie.
Tytuł tego artykułu brzmi "jak nie robić.....", więc nie pozostaje mi nic innego aby konsekwentnie temat potraktować.
Zasadniczo, to ostrze które dostałem do dopieszczenia było w 90% gotowe a moja rola polegała na kosmetyce.
.....i tu sie zaczęły schody. Ostrze było po hartowaniu i jego powierzchnia raczej nie przypominała czystego metalu. Niechcąc szlifować twardego metalu z nagaru wpadłem na pomysł żeby wypiaskowac gościa zanim zabiore się za kolejne etapy. Pojechałem w tym celu do znajomego fachowca i zostawiłem mu obiekt po raz pierwszy i nie ostatni jak sie później okazało. Na drugi dzień odebrałem. Nagar co prawda znikł, ale okazało sie ze szlifowanko i tak mnie czeka. Na ostrzu było paskudne "znamię" po pracy frezadki. Nijak nie do zaakceptowania, a maskowanie za pomocą gumy do żucia i farby srebrzanki było efektowne ale nietrwałe.
Co zrobić, szlifierka i pilniki z papieru ściernego, no i jazda. W tym momencie powinienem zrobic off pt.: "jak nie wymieniać tarczy w kątówce" ale to raczej temat na inną opowieść.
No nic, ostrze PRAWIE udało sie pozbawić frezerskiego znamienia, wiec kolej na dziurki. Coby okładziny zamocować.
Jako posiadacz wiertarki kolumnowej, wierteł wszelakiej konstrukcji i pochodzenia zabieram sie do roboty i klnę jak stado szewców. O ile dziurka na końcu rekojeści poszła jak masło (nóż cześciowo odpuszczony), to im bliżej ostrza tym ciemniej przed oczyma i większa piana na pysku. Jakoś jednak udało sie zrobić upragnione dziurki Fi 6. Tyle tylko że ja, stary osioł, zapiąłem wiertło Fi5. Poprawiam. Ale w sumie okazało sie że niepotrzebnie, bo pod koniec roboty kiedy mocowałem okładziny, okazało sie ze sruby, które chciałem zastosować, nie nadają się. Ale otem potem......
Teraz kolej na okładziny. Robota spokojna i dostarczająca tematu na następny off pt.: "dlaczego nie należy tekstolitu kłaść na okapie rozgrzanej kużni". Ale nic to. Po zrobieniu nastepnych, jeszcze fajniejszych okładzin można je montowac przed finałolwym piaskowaniem. Jak już pisałem, śruby które załatwiłem nie nadają sie. Co zrobić? Montuje okładziny za pomocą stosowanych w rowerach śrubek do tarcz. Efekt całkiem, całkiem tylko że trza wiercić po raz trzeci. Dotychczasowe otwory, mimo usilnego wpatrywania się w nie, nie miały zamiaru zmienic rozmiaru na Fi8. Więc wiertarka i heja. Zacząłem nawet to lubić.
Wreszcie okładziny sa na swoim miejscu, mocno zamontowane wiec trza rozkrecic i do piaskowania. Jade do fachowca. Po drodze zbieram materiały do eseju pt.: "jak się nie rozmawia z konduktorem".
Na drugi dzień Red Beret jest wypiaskowany, skręcony i.... nienaostrzony. Detal. Betka. Drobiażdżek.
Zjechał mi kamień. Rysa na piaskowaniu w sumie nie przeszkadza, ba, jakby sie dłużej przyjrzeć to nawet można na siłę wmówić sobie, że to ornament. Na wszelki wypadek nie przyglądam sie, tylko jade do znajomego piaskarza. A w oczach mam obłęd i żądze mordu. Konduktor nie podchodzi. Piaskowanko na poczekaniu i do warsztatu. Gotowy.
Jak nie robić noża?
nie jarać przed robotą.
dziękuje za uwage, CromcruachWnioski końcowe:
1.Nie można polegać na fachowcach – jak się człowiek sam dobrze nie zna na tym co planuje zrobić to wpada w pułapki.
2.Z pierwotnego planu wcale się nie wycofuję. W końcu jestem managerem i będę dobierał właściwych ludzi do wykonywania wyznaczonych zadań i wiem, że oni gdzieś są a ja tylko musze ich znaleźć. Optymalizacja kosztów polega też na znalezieniu właściwych ludzi.....
3.W końcu przecież są firmy zawodowo zajmujące się MASZYNOWĄ produkcja noży i te noże mają rozsądne ceny a firmy na tym zarabiają bo przecież ISTNIEJĄ!
Kończąc, chcę przekonać niektórych z Was, być może wahających się czy nie pójść w moje ślady, że dla własnych potrzeb i naprawdę ogromnej przyjemności warto zrobić sobie nóż WŁASNORĘCZNIE! Motywy, które mną kierowały były inne i nadal uważam, że były i są uzasadnione, ale jeśli naprawdę nie macie sami warunków do zrobienia noża zamówcie i kupcie coś od nożorobów z sasiedztwa, niekoniecznie bliskiego. Zamawianie noża w warsztacie to pomyłka z niemal każdego punktu widzenia.
Zamówienie Customa robionego ręcznie oznacza, że bedzie lepiej, taniej, szybciej i bez niepotrzebnych stresów.....
Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło – jakiś czas temu Red Beret pojechał do Pitera i będzie miał piękną, kydeksową pochwę z teklokiem. Mówię Wam - to naprawdę kawał solidnego żelaza, chociaż rodził się w wielkich bólach....
Bataki
Posted in Knife'o'pedia on sty 23, 2006