Forester

Ten test noża miał się różnić od innych. Po pierwsze, nóż nie był mój. Nie to, że go nie chciałem. Zostałem zdradziecko postawiony przed faktem dokonanym. Dzięki jednogłośnej decyzji szacownego gremium w składzie właściciela i obywatela nożoroba, wdzięcznym obiektem mojej rozlazłej recenzji i testów sprawnościowych w nożowym małpim gaju stał się Forester.







Nóż wymyślony i zaprojektowany został przez niejakiego Jawora, a wykonany przez równie sympatycznego jegomościa, Kubka. Jak sama nazwa handlowa wskazuje nożydło do robienia w lesie. Do tego dochodzi stal D2, hartowana w VISie na 60 HRC i okładziny z drewna doussie. Nóż autorski pełną gębą od początku do końca wykonany według zaleceń i wymagań użytkownika.
Już pierwszy rzut okiem i łapą mówi coś niecoś o tym projekcie. Wygląda jak połączenie klasycznego traperskiego nessmuka z domowym kuchenniakiem i hardkorowym rębajłą-chopperem. Charakterystyczny garb grzbietu, ale wyraźnie wypłaszczony brzusiec oraz długi, prosty i płaski odcinek krawędzi tnącej. Ładny filework, służący jednocześnie za oparcie pod kciuk. Wysoki szlif płaski, sięgający aż do garba i płynnie w ten garb przechodzący. Gruba, świetnie i pękata rękojeść, a na końcu skull crusher z otworem na linewkę. Całość wieńczy jeden mozaikowy pin i dwa mosiężne. Pierwsze wrażenie - hybryda, która miałaby, jak podejrzewam, być nożem uniwersalnym, co to nadaje się równie dobrze do tego, jak i do owego w onym lesie. Hmmmm, zobaczmy. Albowiem nie wiedzą co czynią. Ne puero gladium, mocium panie.

Przed wyprawą do lasu (bo do prawdziwego lasu mam teraz daleko), postanowiłem poużywać go trochę w domu. Leżał sobie pod ręką na stole w kuchni. Przez parę dni miał okazję zaprzyjaźnić się z warzywami. Testy cebulowo-pomidorowe przeszedł, głównie dzięki płaskiemu profilowi krawędzi tnącej a przez to całkiem niezłej współpracy z deską do krojenia. Na upartego, idzie też ciąć mięso i chleb, ale nie jest to nóż wybitnie kuchenny. Potrafił się znienacka zaklinować w marchewce, albo poszarpać piersi kurczaka. Operowanie Foresterem w kuchni wymaga od użytkownika po prostu więcej siły i uwagi, niż zwykłym kuchenniakiem. Nóż ewidentnie wyrywał się na łono natury.

Niestety, no kurwa niestety, nie miałem sposobności zabrać go ze sobą na żaden wyjazd, to własnie ta druga różnica w porównaniu do wcześniejszych testów, za co serdecznie obiektodawców i potencjalnych czytelników moich wypocin najmocniej przepraszam. Wyjątkowo, z braku innych możliwości ruchu oraz utraconej płynności finansowej, musiałem zaimprowizować warunki wyprawowo-obozowe w otoczeniu mocno zurbanizowanym. Ostatnio znów mieszkam w Straszliwej Stolicy IV PR, ale na moje szczęście niecałe trzy rzuty beretem od Lasku Bielańskiego. Nie miałem więc większego problemu z wyborem miejsca miejskiej kaźni dla Forestera.

Lasek Bielański dzikością i ogromem nie grzeszy. Umówmy się, to namiastka lasu dla warszawskich mieszczuchów, z ogrodzonymi ścieżkami, trasami rowerowymi, koszami na śmieci i ławkami co kilkadziesiąt metrów, co by umęczony emeryt mógł sobie przysiąść i opędzlować kanapkę z pasztetem mazowieckim. Ma jednak Lasek jedna fajna cechę. To disneylandowa miniaturka prawdziwego lasu. Można na upartego znaleźć coś co przypomina grądy czy łęgi, przepiękne królewskie dęby, których nie powstydził się nawet Ścisły w Białowieży. Po ostatniej pielęgnacji środowiska naturalnego zostało właśnie kilka ściętych pni dębowych, przygotowanych, jak mniemam, do zrywki. Nie na co dzień mam możliwość ponapierdzielania w dębinie, to czym prędzej popędziłem w znaną mi już wcześniej miejscówkę. No to tyle słowem wyjaśnienia.

Test czas rozpocząć

Na początek postanowiłem podstępnie dąbczaka okorować. Pomimo ewidentnego braku penetrującego czubka Forester bardzo zgrabnie właził pod korę i odłupywał jej duże kawałki. Pomagał w tym łopatowato-nessmukowaty kształt głowni. W miarę szybko odpyknąłęm całkiem konkretny kawał kory. Może kiedys wystrugam sobie z tego łódkę. Próba ośnikowania nie poszła już tak gładko, choć też przyzwoicie. Wypłaszczone ostrze świetnie się prowadzi po cienkiej korze gałęzi, ale trudno złapać dobry uchwyt. Ostrze jest po prostu trochę zbyt krótkie, nawet jak na moje niezbyt duże łapy. Czwórka z małym minusem.
Nadszedł czas na palikowanie zalegających w pobliżu średnich konarów. Rekojeść jest bardzo zmyślnie zaprojektowana i prawie idealnie leży w łapie przy takiej robocie. To moim zdaniem najbardziej przemyślany element w tym nożu połączenie wygody i funkcjonalności. Jedynym minusem jest wybrzuszenie pod palcami, które może nieco uwierać użytkowników o małych dłoniach. Jeśli ktoś ma łapy jak bochny, to będzie zadowolony. Wracajmy do palikowania. Pomimo dużego ciężaru noża, już po paru pacnięciach czuć, że nie jest to wymarzone narzędzie do takiej pracy. Wygląda to trochę tak, jakby tylko niewielka część przykładanej siły przekładała się na efekt rąbnięcia, a większość pary szła w kosmos czyli w gwizdek. Kurnia, ten garb ewidentnie coś zamotał z balansem (nie mylić z balasem). Dodatkowo nieduża e stosunku do rekojesci klinga, wyważona w miarę neutralnie, naprawdę nie sprzyja efektywnemu rąbaniu. Miałem dziwne wrażenie, ze pracuje tylko około połowy krawędzi tnącej, a reszta się opierdziela przy robocie. Musiałem przymierzać się z precyzja chirurga przeprowadzającego operację na otwartym sercu, żeby trafić tym kawałkiem, który akurat robi swoja robotę.
Na koniec niewielki test klina. W środek małego klocka wbiłem testowany nóż i zacząłem okładać przygotowanym wcześniej palikiem. Przeszedł gładko, ale trzeba przyznać, że znów kształt grzbietu przeszkadzał jak cholera. Palik potrafił się zsunąć po garbie i musiałem poprawiać nóż w szczelinie by uderzać raz w garb, raz w punkt nieco bliżej rękojeści, zaraz za tym śmiesznym siodełkiem. Może to tylko mała niedogodność, ale to moje pierwsze doświadczenia z nessmukowatością. Tak czy siak klocki zostały rozłupane. Parę nieparlamentarnych *( a może już teraz parlamentarnych) wyrazów przy tym mi się wymskło.

Po skończeniu zabawy z dębiną i zatarciem za sobą śladów, polazłem do zagajnika robinii, przez chamów i nieuków akacją zwaną. Jakby ktoś nie był pewien akacja rośnie w Afryce. Nasza robinia akacjowa ma się do afrykańskiej akacji jak jeż do jeżozwierza, czyli nijak. Niby i to i to ma kolce, czy inne tam ciernie, ale jakby nie patrzeć, to kompletnie różne gatunki. Nasza robinia ma jednak jedną fajną cechę, przydatną w testach noży. Jej konary mają dość poplątany układ włókien i konkretną ilość sęków. Przerąbywanie robiniowych gałęzi w poprzek poszło mi nawet całkiem gładko, zwłaszcza jeśli uwzględnimy nierówną walkę z pokręconym balansem noża, ale tym razem wiedziałem już mniej więcej, jak i gdzie uderzać, żeby wyciągnąć z profilu Forestera jak najwięcej. Schody zaczęły się, gdy spróbowałem rozłupywać konary wzdłuż włókien. Gruba i krótka klinga bardzo szybko się klinowała w zwięzłym materiale, a w którymś momencie nóż zaklinował się na tyle mocno, że postanowiłem zastosować niehumanitarną metodę napierdzielania w grzbiet głowni grzbietem drugiego noża (SRK). Barbarzyństwo i psujstwo stosowane, ale było jak najbardziej zamierzone. Przeca abusus non tollit usum. Udało mi się w ten chamski sposób dość szybko i skutecznie uwolnić Foresterka. I tu niespodziewanka! Na fazowanym grzbiecie z D2 zostało kilka ledwo widocznych wgłębień, a występujący w charakterze bijaka SRK wyglądał jakby ktoś próbował po pijaku zrobić mu filework. Prawie taki jak w Foresterze, ale o połowę płytszy. Niechętnie przyznam, że zrobiło toto na mnie duże wrażenie. W dodatku podczas całej tej zabawy kujnąłem się w tego kciuka cholernym cierniem pieprzonej robinii akacjowej.
Skoro już zawędrowałem w kolczasto-cierniowe klimaty: w Foresterze brakuje czubka. Niby jest, ale jakby go nie było. Czubek w nożu przydaje mi się równie często jak krawędź tnąca. Pozwala wykonywać wszelkiego autoramentu prace dłubano-zaczepne, jest awangardą i zwiadowcą w drobnych działaniach typu Wbij & Przetnij. Gdy po uwolnieniu ostrza z robinii zabrałem się do wbijania Forestera w szczapy i ich rozwarstwianie wbijał się (w rzeczy samej), ale niestety robił dość płytko i mało skutecznie. Udało mi się wywiercić kilka zgrabnych stożkowatych dziurek i dałem sobie spokój. Skoro czubek Forestera jest czubkiem wybitnie aczubkowy znalazłem dla niego inne zastosowanie. Wbijałem nóż z całej siły w pniaka, po czym efektownym kopnięciem wyłamywałem go z powrotem. No i tu wylazła jedyna zaleta takiego rozwiązania konstrukcyjnego. Ten kanciasty pipek jest piekielnie wytrzymały na obciążenia we wszystkie strony. Idealne rozwiązanie do otwierania skorup gigantycznych ostryg-mutantów, odszpuntowywania zdobycznych beczek z rumem, tudzież wyłamywania szuflad z tajnymi dokumentami.
Ale w lesie zupełnie zbędne zmrolom.

Ano właśnie. Las. Tęskniłem za poligonem, który choć trochę przypominał mi warunki do których Forester został stworzony. Z pomocą przyszła mi Matka Natura i zorganizowała śliczny podbiegunowy park testowy. Akurat trafiła się najzimniejsza noc w roku. Temperatura spadła łeb na szyję, najbliższa okolica pokryta była grubą warstwą śniegu. Tubylcy, występujący tu w dużych skupiskach, pochowali się pod pierzyny i nie wyściubiali nosa z domów. Bo trzydziestostopniowe mrozy to wyjątkowo niesympatyczne i wredne draństwo. Ostre igiełki glutów kaleczą zakatarzone nozdrza, a sznurówki butów zamieniają się w kamienne spaghetti. Oddech zamarza w powietrzu i z łoskotem spada na porozsadzany asfalt. Kalesony tworzą lodowatą skorupę na dupsku i potrzaskują niewesoło. A to wszystko w samym środku Mazowsza, kilometr od najbliższej stacji metra, pod koniec stycznia roku pańskiego 2006.

Prawda, że fajnie?

Prawie idealne warunki by przetestować nóż terenowy, zwłaszcza, gdy jest zrobiony z D2, stali mającej opinię kruchej i niezbyt wytrzymałej na ekstremalne traktowanie w ekstremalnych warunkach. Oczywiście szybko skorzystałem z okazji i faktu, iż w leżącym nieopodal olchowym zagajniku mam nieoczekiwanie moją własną, prywatną tundrę czy tam inna tajgę. Pożegnałem przyjaciół machaniem z tarasu widokowego, pobrałem puchówkę, łapawicę inkaską czapę, po czym (rozglądając się uważnie, czy sąsiedzi nie widzą) przypasałem sobie Forestera do pasa i udałem się na dalsze testa.

Zagajnik znajdował się jakieś trzy minuty drogi od mojego domu, jeszcze bliżej niż wspomniany wcześniej Lasek Bielański. Mimo to, a może po mimo tego, że miałem całkiem przyzwoite rękawice, po dotarciu na miejsce miałem już kompletnie zgrabiałe paluchy. Postanowiłem sobie rozpalić małe ognisko ogrzewające okolice organizmu. Przyda się na rozgrzewkę, zwłaszcza, że jeszcze parę chwil temu ów organizm przyjął duże ilości płynów rozszerzających naczynia krwionośne, które to płyny co prawda podnoszą morale w szeregach, ale wybitnie szybko obniżają ciepłotę ciała na takim wygwizdowie. W razie czego, przed kompletnym zanikiem procesów życiowych zawsze zdążę wrócić do domu. Zawsze wracam. Mam tam zaprzyjaźnioną lodówkę i herbatę z imbirem.

Wyciągnąłem więc na rozpałkę różniste paprochy, które zazwyczaj w tajemniczy sposób się gromadzą się w zakamarkach ubrania. Stare chusteczki, bilety, mandaty i wezwania do stawiennictwa tu i ówdzie (a zwłaszcza ówdzie). Uzbierała się tego całkiem pokaźna piramidka. Przyszedł więc czas na zbieractwo drobnych patyczków. Szybko ogołociłem brzegi kanałku z zalegającej drobnicy i wróciłem do wyznaczonego pośrodku olszyny Samozwańczego Punktu Zero z naręczem zerżniętego, zmarzniętego chrustu. Sympatyczna, przewalona pod ciężarem śniegu olcha wydawała się być idealnym obiektem do pozyskania paliwa właściwego. Nauczony poprzednim doświadczeniem, chwyciłem Forestera, przymierzyłem w gałąź (żeby trafić tym kawałkiem krawędzi, który zapewnia największa skuteczność) i przypuściłem precyzyjny atak na siły przeciwnika. I co? I dupa! No pasaran, amigos. Zamarznięte na kamień i pokryte warstewką lodu świeże drewno dało odpór po całości. Klinga wbijała się na jakiś centymetr i finito (BTW: były kiedyś takie pyszne winka Alpaga Parkowa, Alpaga Ogrodowa i Alpaga Finito). Dopiero po kilku mocniejszych trafieniach w nieco mniejsze gałęzie udało mi się odrąbać parę sztuk .Pierwszy raz widziałem, żeby drewno pękało jak szkło. Nie widziałem nigdy takiego efektu, nawet nie wiedziałem, ze może tak pękać. Kurnia, jak to pięknie pękało! Z testów noża tej nocy może i niewiele wynikło, ale za to D2 pokazała co potrafi. Na lustrzanej powierzchni pojawiło się tylko kilka niewielkich rysek i zero wyszczerbień. Jakichkolwiek. Dorzuciłem więc te nadpęknięte gałęzie do stosu chrustu i skrzesałem ognisko. Pomimo lekko zaokrąglonego profilu grzbiet Forestera bezproblemowo poradził sobie z magnezowym krzesiwkiem. A raczej krzesiwko poradziło sobie z Foresterem a ja z krzesiwkiem. Paprochy zajęły się ogniem, a chrust w powolnych i gryząco-dymiących męczarniach zaczął lizać płomień. Dociepałem kilka gałązek i zacząłem rozmyślać, bo nic tak nie daje do myślenia jak płonące ognisko.
Jestem pewien, że w czasach przed wynalezieniem Polsatu ludzie zbierali się by popatrzeć sobie razem w ciepło mrygający żar i pulsujące płomienie, zamiast dyskutować o tym, czy jakaś Manuela powinna wylecieć z Big Brothera. I kombinowali, sukinsyny cholerne. Każdy kto kiedyś zapatrzył się w ogień wie, o czym piszę.
Siadłem więc i ja sobie plecami do nawietrznej i zacząłem knuć o nożu. Nie jest tak źle, choć dym coś znowu kręci w moją stronę. Jest fajnie i nóz tez całkiem fajny .Swoją drogą dlaczego dym zawsze leci w moją stronę?

Nieważne.

No i Wykombinowałem. Wielu rzeczy nie sposób Foresterowi odmówić jest świetnie wykonany. Pancerny do granic bólu. Wielozadaniowy. Last but not least niebrzydki z niego zmrol. Ale miał być nożem uniwersalnym, więc z definicji kompromisem. Jawor miał świetny pomysł na konstrukcję połączenie najlepszych cech kilku różnych noży. Niestety, jak wiemy, hybrydy są zazwyczaj bezpłodne i dziedziczą głównie wady, a nie zalety. Wyszedł przyzwoity nóż, którym da się dużo zrobić, ale trzeba go traktować jak upartego muła. Trzeba okładać batogiem przed każdą robotą. Gdyby pójść troszkę dalej, wydłużyć klingę o dwa, trzy centymetry, wyprowadzić przyzwoity czubek, dodać nieco brzuszka i odchudzić tang pod rękojeścią, to byłby świetny nóż. A tak jest tylko przyzwoity. Standardowe testy kuchenne z cebula pomidorem i kurczakiem przeszedł, ale bez zachwytów ze strony gawiedzi i osoby testera. Da się nim przygotować śniadanie czy kolację, podobnie jak przy dużym samozaparciu zrąbać drzewo i zbudować dom. Trzeba się do tego noża przyzwyczajać. Tylko, że te wszystkie drobne niuanse psują dobre wrażenie jakie robi a mnie ten, niezły w końcu, nóż. Trzeba jednak pamiętać, że Forester dedykowany pod konkretnego użytkownika, a nie pod jakieś tam Wysze, czy innego uśrednionego statystycznego nożownika. Może dla Jawora, będzie narzędziem perfekcyjnym? Mam nadzieję, że tak.



Ad1. Żadne żywe drzewo nie ucierpiało podczas testów.
Ad2. Nie potrafię pisać o nożach nie bawiąc się nimi i nie mysląc o tysiącu innych rzeczach, które mi do łepetyny przychodzą.
Ad3. Stwierdzam definitywnie, ze nie znam się na nożach.
Ad4. Kubek jest rasowym knifemakerem, a Jawor ma naprawdę niezłe pomysły.


Zapraszamy do dyskusji na forum

Posted in Recenzje on lut 09, 2006